justasmile

O tym jak najadłam się wstydu u weterynarza. Część 2.

Po wizycie w polecanym gabinecie weterynaryjnym, gdy emocje już opadły (choć poczucie żenady nie zelżało), postanowiliśmy udać się na zasłużony odpoczynek. Do lasu. Na łono natury. Odetchnąć, zrelaksować się, zapomnieć.

Jakikolwiek wypad samochodem w towarzystwie Marcepana to nie lada przygoda. Unikamy. Jak ognia. Ale jest takie jedno miejsce na świecie, gdzie Marcepana nie wziąć ze sobą nie wypada – to działka w samym środku lasu. Cisza i spokój, ludzi właściwie brak, a ogrodzenie do sąsiadów zostało (po kilku incydentach) porządnie przez Dziadka R. załatane. Już nie ma kichy, a ciszy leśnej nie zakłóca krzyk sąsiadów:

A co ty tu robisz? Skąd się tu wziąłeś?!

oraz

Znów ty? Zostaw! Nie wolno!

a także:

ODDAJ! Gdzie z tym uciekasz?! Znów ukradł jedzenie!

Sąsiadka i Sąsiad (na zmianę)

Podczas ostatniej wizyty sąsiedzi również zawitali do swojej letniej daczy, ale specjalnie kontaktu nie utrzymujemy, obstawiam, że trzymają się na dystans, bo może Covid, a może dlatego, że kupili sobie kota i z tym kotem przyjeżdżają na działkę, a kotu nie po drodze z naszym Golden Retrieverem, prawda?

Na działce działo się zawsze wiele – nagimnne ucieczki, historia Mediolańskiego Kapelusza Babci, wszystkie te wodne afery i pomniejsze kontuzje, pożarte piłki i nierozgrane mecze (bo pożarte piłki), kradzieże jedzenia, ucieczka z miejscowej restauracji (z żeliwym restauracyjnym stołem u boku), błotne kąpiele, smrodek i igliwie w ogonie… Nudy nigdy nie było. Ale tym razem miało być sielsko i zwyczajnie, czyli jak na załączonych obrazkach:

Załączone obrazki wywołały masę emocji na FB, ale zapewniam – oto pies szczęśliwy, pies spełniony, pies ściółkowy. A my? Obojętni albo zobojętnieni. Takie widoki i takie zapachy nas nie ruszają.

Przez pierwsze dni było całkiem okej, dopóki w poszukiwaniu kleszczy w psim futrze nie trafiłam na bardzo, bardzo dziwną, a jakże! Zmianę. I nie był to pieprzyk i nie było to na psim siurku. Marcepanowy siurek przecież jest piękny i zdrowy, w tej kwestii odsyłam do poprzedniego wpisu, to potwierdzona przez doktorkę informacja.

Z ogona Marcepana wyrastało przedziwne coś – długie na 2 centymetry, twarde w dotyku, obrzydliwe w wyglądzie, jakby wysuszona, a jednocześnie porośnięta pleśnią kość. W dodatku ewidentnie bolesne. Zaświtało mi w głowie, że kilka tygodni wcześniej S. powiedział, że Marcepan ma w ogonie pazur. Zlekceważyłam komunikat, bo pewnie jakiś rzep, no bez przesady, żeby się zaraz tak rozczulać! No i rozczuliłam się.

W ruch natychmiast poszła przeglądarka Chrome (i chyba nawet wszystkie inne dostępne!) oraz seria zapytań do Pana Doktora Googla, a także odważne i zdecydowane kliki w „wyszukaj grafikę” i skrolowanie wyników. Skrolowanie i skrolowanie, a z każdym skrolem mina mi rzedła bardziej i bardziej. W końcu zdecydowanie zarządziłam:

– M., musimy wracać do Warszawy. To mogą być dwie rzeczy. Obie bardzo poważne.
– Dobrze. Wrócimy po weekendzie. Idziemy tam, gdzie poprzednio?
– Tak. – nie miałam wątpliwości, to najlepszy gabinet przecież – Tylko do tej drugiej pani doktor, bo ta poprzednia fajna, ale boję się, że nie potraktuje nas poważnie.
– Dobrze. Skonsultujemy z lekarzem, na razie nie denerwujmy się, ok?

Łatwo powiedzieć. Nie denerwujmy się. Spać nie mogłam, chodziłam wokół Marcepana na paluszkach, karmiłam, głaskałam, szeptałam do psiego ucha, jak bardzo kocham, jak przepraszam za te wszystkie inwektywy i publiczne szkalowania, obiecywałam, że nigdy, przenigdy już złego słowa nie powiem, a poprzednie odwołuję! I wcale nie uważam, że bokser sąsiada mądrzejszy i ładniejszy. No i wiadomo – ukradkiem wycierałam łzę z policzka, raz czy dwa.

Dwie kolejne noce były trudne. W ciągu dnia trzymałam się dzielnie ze względu na S., ale widziałam, że M. również jest zmartwiony, co tylko potwierdzało moje obawy – jest niedobrze. Jest tak niedobrze, że czeka nas jeden z dwóch scenariuszy- amputacja ogona lub psi wózek. Na jawie wyobraźnia podsuwała mi najstraszniejsze obrazy, a gdy udało się zasnąć, senne mary potwierdzały to, co za dnia wyprodukowała wyobraźnia.

Wróciliśmy.

Polecany gabinet. Druga doktorka, jeszcze bardziej polecana, niż ta pierwsza, nie zna nas, nie zna Marcepana. Czysta karta.

– Co was do mnie sprowadza?
– Pani doktor, zauważyłam dziwną zmianę na ogonie Marcepana. Syn mówił, że widział to wcześniej, jakiś pazur, a ja to zlekceważyłam.

Marcepan ponownie zachowuje się jak nie on – czyli grzecznie. Możliwe, że struchlał, mając w pamięci poprzednią wizytę. Weterynarka zakłada rękawiczki, przejeżdża dłonią po ogonie, znajduje „pazur” i sprawnym ruchem … wyrywa go z korzeniami.

– To? To nic takiego, zrogowacenie, już przyschnięte nawet. Może się pojawiać w różnych miejscach, możecie sami to usuwać, tylko potem zdezynfekujcie porządnie i po sprawie.

Oklapłam. Wszystko tej pani opowiedziałam, prawie wyłkałam wszystkie obawy, przerażenia, wyobrażenia Golden Retrievera bez ogona, wszystko. Dobra Kobieta słuchała, a coraz szerszy uśmiech nie schodził z jej twarzy. Oto spotkała na swej drodze właścicieli nadmiernych w niepokój i oczywista sprawa – miała doświadczenie w zarządzaniu nimi.

– No dobrze. A powiedzcie mi – jak z dietą Marcepana? Czym go karmicie?

Odzyskałam animusz. Diety Marcepana byłam absolutnie pewna, że jest może nie wzorowa (bo to, co ląduje w żołądku Futra nie do końca od nas zależy), ale przynajmniej bardzo dobra:

– Marcepan je super! Zamawiamy mu bardzo dobrą karmę, rewelacyjny skład, bardzo tego pilnujemy. A poza tym dostaje warzywa i owoce, sałatę, pomidorki, warzywa z rosołu, bób sobie jemy wieczorami, pistacje, arbuzika lubi i nawet kieliszeczek do Netflixa – w przypływie euforii podlanej poczuciem ulgi zapędziłam się w zwierzeniach.

– O! To zróżnicowana dieta, bardzo dobrze. Chwileczkę – jak to kieliszeczek?

– No… likierek, Solony Karmel. Najlepszy jest Bociana. Lubimy tak sobie usiąść i degustować… – spowiadam się, bo już za późno i wszystko mi jedno, i czekam tylko na karcące spojrzenie i wykład, a pewnie i rychłe wezwanie odpowiednich służb, pilnujących dobrostanu naszych czworonożnych sióstr i braci. Oczami wyobraźni widzę interwencyjną akcję odebrania nam praw rodzicielskich do Marcepana. W towarzystwie kamer TVN Uwaga.

– A! Jajeczka lubi! No dobra, tylko z umiarem – polecana weterynarka śmieje się już otwarcie, a ja wiem, że oto właśnie znaleźliśmy swoje weterynaryjne miejsce na ziemi.

Just.